Kotelnica koło Tylmanowej, maj 2017, późny wieczór, nad ogniskiem planujemy najbliższe wyjazdy: Grossglockner, Mont Blanc …
Andrzej powtarza jak mantrę: pojedźmy na Kazbek, tam jest fajnie….
Pozostali: w przyszłym roku…, w tym już mamy Alpy…. ale czemu na Kazbek???
18/08/2018
Warszawa, Okęcie
No to lecimy! Spełniamy marzenie Andrzeja. On sam jednak zmienił plany. Zostaliśmy w trójkę.
Poznaliśmy się kilka lat temu na „wycieczce” w Himalaje. Piszę wycieczce, ponieważ był to zorganizowany wyjazd z Ryszardem Pawłowskim, trekking w rejonie Everestu z wejściem na Island Peak (6.189 m. n.p.m.). Ale o tym w innym linku. Zgraliśmy się tam w kilka osób i do dzisiaj regularnie jeździmy razem w góry.
Póki co zamknęli stoisko do zabezpieczenia bagażu. Z plecaka wystaje czekan, kijki, kask. Obwijam plecak workami na śmieci i taśmą, którą dostaje przy odprawie. Może doleci w komplecie.
Niedziela 19/08/2018
Tibilisi, 4 nad ranem
Dolecieliśmy, sprzęt na plecaku też. Od razu wyjeżdżamy w góry. Kaukaz czeka. Najpierw Taxi do Tibilisi na dworzec Diduba a tam od razu autem do Kazbegi. Trafiliśmy na starego VW z rosyjskimi blachami, bez pasów;) Po drodze śniadanie i pierwsze Chaczapuri – czyli placek z białym serem na słono. I woda Borjomi (jedna z najlepszych mineralnych na świecie, przynajmniej z tym znanych)
W Kazbegi jesteśmy już o 8:30. Droga górska, kręta, ale szeroka – jest to słynna Gruzińska Droga Wojenna pomiędzy Gruzją i Rosją. Kierowca trochę szalał, ale już byłam przygotowana na to psychicznie. Czytałam, że gruzińscy kierowcy nie należą do najbezpieczniejszych. Po drodze mijamy słynny kurort narciarski Gudauri, potem wjeżdżamy na Przełęcz Krzyżową 2.379m n.p.m. i zjeżdżamy do Kazbegi na 1.750 m n.p.m. Obecnie używana jest gruzińska nazwa miasteczka Stepancminda, ale łatwiej wymówić Kazbegi, więc wybaczcie… Miasteczko dopiero się budzi, ale bez problemu znajdujemy knajpę na śniadanie. Dzień poświęcamy na organizację transportu i koni na jutrzejszy dzień. Na obiad gruzińskie sery, zupy i słynne pierogi Chinkali (zamiast farszu rosół z mięsem, dlatego warto wiedzieć jak je zjeść: złapać za czubek, lekko odgryźć kawałek i wypić rosół).
Pierwsze wrażenie Gruzji: klimat Polski z lat 90 tych. Ale całkiem niezła infrastruktura, baza hotelowa – od hosteli, pokoi po hotele 4*. A Polaków spotykamy na każdym kroku.

Poniedziałek 20/08/2018
Wypoczęci po podróży jesteśmy gotowi na wyjście w góry. Jeszcze tylko kupno gruzińskiego chleba i wyjeżdżamy.
Busem podjeżdżamy pod klasztor, konie na nasze plecaki już czekają. Decydujemy się na transport plecaków do Saberste. To miejsce pierwszego biwaku jeszcze przed lodowcem na wysokości około 3.000 m n.p.m. Można zamówić konie do Meteo i nie nosić w ogóle całego wyposażenia, ale wtedy jednego dnia trzeba podejść na 3.600 m n.p.m.
Z punktu widzenia aklimatyzacji mało korzystnie. Mamy dużo czasu wiec ten jeden odcinek zmierzymy się z ciężkimi plecakami.
Podchodzimy na 3.000 m n.p.m. Od przełęczy pełny widok na Kazbek z charakterystyczną kopułą pokrytą śniegiem. Czasami w chmurach, czasami całkowicie odkryty. Piękny! Bliżej nas zielone pasma gór, następnie pas moren i piargów lodowcowych. Jęzor lodowca schodzi nisko w dolinę. Kocham lodowce!
Dochodzimy do biwaku Saberste, całkiem sporo namiotów. W 2018 to jedyna opcja na nocleg, dzisiaj funkcjonuje tu schronisko AltiHut, wybudowane w ramach współpracy ze Szwajcarami, wtedy jeszcze w budowie. Śledzę ich na FB, całkiem łajnie funkcjonują.
Wtorek 21/08/2018
Noc ciepła, 7 stopni. Budziłam się kilka razy. Dopiero jak wyszłam ze śpiwora usnęłam. Było mi po prostu za ciepło. Puchowe śpiwory przydadzą się jednak wyżej.
Dzisiaj plecaki ze wszystkim niesiemy sami. Ponad 20 kg. Jest na prawdę ciężko. Dochodzimy do lodowca, trzeba go przeciąć lekko podchodząc do góry. Wyjmujemy cały sprzęt. Jako jedyni. Wszyscy zakładają raki i po prostu wchodzą na lodowiec. Lodowiec jest bez śniegu wiec dokładnie widać szczeliny, to na razie małe pęknięcia w lodowcu, niewielkie niewinne rowy. My w ramach treningu wiążemy się liną. Za drogowskaz służą końskie odchody, jest ich na tyle dużo, że bez problemu znajdujemy drogę.
W połowie lodowca przychodzą chmury. Nagle widoczność ogranicza się do kilkunastu metrów. Widzieliśmy wcześniej, gdzie idą inni wiec kierujemy się w tym samym kierunku jednak w pewnym momencie nie wiadomo gdzie iść. Włączamy wczytaną wcześniej mapę offline na telefonie i bez problemu kierujemy się w dobrym kierunku. Skręcamy i po chwili pojawiają się końskie kupy. Ten krótki odcinek we mgle uzmysławia jak ważna jest technologia, z samą papierową mapą i kompasem byłoby więcej zabawy lub problemów.
Dochodzimy do zejścia z lodowca i znowu się wypogadza. Czeka nas ostatnie podejście do bazy. Najpierw kluczymy po morenie lodowca: góra/dół po świeżym i sypkim materiale (trzeba to polubić, będzie tego więcej) a potem stromym podejściem podchodzimy do bazy Meteo.
W bazie znajduje się dawny budynek stacji Meteo stąd potoczna nazwa, jednak obecnie schronisko nosi nazwę Bethlemi Hut. Wnętrze rozczarowuje, ciemne ściany, bałagan, brudno. Tylko kilka osób decyduje się na nocleg
w środku. W kuchni urzęduje ekipa, która zarządza bazą, tam już jest fajny klimat, ale w pomieszczeniu 2×2 niewiele się zmieści.
Miejsca na namioty sporo, większość jest w miarę płaska, bez kamieni i otoczona kamienistymi murkami. Szukamy miejsca, wolne są, ale koło wysypiska śmieci – tak, wysypiska! Niestety od kilku lat nikt nie zwozi śmieci na dół. Najstarsze worki już dawno zostały rozerwane przez ptaki i warunki atmosferyczne, i wygląda to jak zwykłe wysypisko z wszystkimi atrakcjami, szczególnie zapachem. W kolejnych latach po naszej wyprawie rozpoczęła się akcja sprzątania bazy i część śmieci udało się zwieść na dół. Niestety nie wiem, jak to wygląda dzisiaj. My oczywiście nie zostawiliśmy ani jednego śmiecia, wszystko znieśliśmy na dół. Niestety wygląda na to, że jesteśmy w mniejszości.
Toaleta na szczęście jest, murowana budka z dziurą. Nawet są dwie kabiny! Zazwyczaj ustawia się kolejka 5/6 osób. Biorąc pod uwagę brak roślinności na tej wysokości jest to duży komfort.
Znajdujemy jednak miejsce z dala od wysypiska i powtarzamy standardowe czynności biwakowe: rozbicie namiotu, rozłożenie rzeczy, przygotowanie jedzenia. Uwielbiam ten klimat. Nasze stałe menu: śniadania to płatki owsiane z bakaliami i mlekiem w proszku a potem dwa posiłki liofilizowane, pozostają przekąski ziarna, gorzka czekolada i herbata.
Już wiem, że zapomniałam o dwóch rzeczach: papier toaletowy (ps. zakosiłam z hotelu, ale podejrzanie szybko się zużywa.) i herbata (przegotowana woda smakuje słabo, a trzeba na prawdę dużo pić).
Jesteśmy już na wysokości 3.600 m n.p.m. Czujemy już wysokość wiec popołudniu odpoczywamy w śpiworach.
Dopiero wieczorem wychodzimy z namiotu i podziwiamy widoki. Przejaśniło się. Duży księżyc oświetla obóz, pojawiają się pierwsze gwiazdy. Większość namiotów oświetlona w środku wiec obóz wygląda bajkowo. I właśnie dla takich chwil warto żyć.
Środa 22/08/2018
Noc już chłodniejsza, temperatura koło zera.

Dzisiaj rekonesans lodowca i trochę ćwiczeń, a przy okazji aklimatyzacja. Zabieramy cały sprzęt i idziemy na górny lodowiec. Ścieżka początkowo biegnie piargami, wszystko się sypie, ale już po godzinie przechodzi w kamieniste wygodne ścieżki. Po drodze dochodzimy do charakterystycznych miejsc w drodze na Kazbek: Białego Krzyża 3.700 m. n.p.m. a potem do Czarnego Krzyża 3.800 m n.p.m. W dali widzimy ścieżkę na Kazbek. Po lewo alternatywa – lodowiec i wejście na punkt widokowy na około 4 tys. m n.p.m. W oddali widzimy parę osób, tam musi być wejście na lodowiec. Jesteśmy kilkaset metrów od nich, ale dzielą nas moreny lodowca. Totalny labirynt. Gdybyśmy nie namierzyli tych ludzi nie wiadomo, czy znaleźlibyśmy drogę.
Na lodowcu zakładamy cały sprzęt. Przebijamy się pomiędzy groźnie wyglądającymi szczelinami i wchodzimy na środek lodowca (teoretycznie najbezpieczniejsze miejsce jest po środku, a brzegi posiekane są przez szczeliny). Ćwiczymy techniki linowe, ratujemy plecak ze szczeliny, budujemy stanowiska. Przerabialiśmy wszystko na kursach, w skałach, zimą w Tatrach, ale dopiero styczność z prawdziwym lodowcem i szczelinami pokazuje o co chodzi i jak to naprawdę wygląda. Tworzę stanowisko: wkręcam śruby lodowe, zapinam ekspresy, łączę taśmą. Jest stanowisko. Przepinam liny, trochę mi się poplątały, ale w końcu uwalniam się od obciążenia. Każdy z nas próbuje różnych opcji. Udaje się, możemy kończyć manewry. Jeszcze tylko obiad na skraju lodowca i wracamy do bazy.
Czwartek 23/08/2018
Budzimy się przed wschodem słońca. Jest 6:00 rano. Widoki przepiękne, jeszcze parę minut i wschodzi słońce. Wszystko oszronione. Po wczorajszym wieczornym deszczu woda zamieniła się w lód. Noc w namiocie ciepła, na zewnątrz lekki mróz, ale w środku na pewno powyżej zera.
Dzisiaj cd aklimatyzacji. Chcemy wejść powyżej 4 tys m n.p.m. Idziemy w stronę Czarnego Krzyża. Drogę już znamy, pokonujemy ją już trochę szybciej. Aklimatyzacja coraz lepsza. Mijamy miejsce wczorajszych ćwiczeń i idziemy dalej. Lodowiec jest goły, bez śniegu, widać wszystkie szczeliny. Dlatego wystarczają tylko raki. Dopiero jak zaczynają się płaty świeżego śniegu wiążemy się liną. W połowie lodowca słyszymy rzekę. Ogromny szum górskiego potoku, ale nic nie widać. Za chwile dochodzimy do szczeliny, najpierw woda płynie wydrążonym w lodzie rowem a potem ginie w ogromnej szczelinie. Robi wrażenie.
Dochodzimy do świeżego śniegu. Z jednej strony super gładka równa powierzchnia, z drugiej wiemy już co jest pod tym śniegiem wiec chyba wole goły lodowiec.
Robi się coraz bardziej stromo, po drodze podziwiamy boczne szczeliny lodowca. Największe wyrażenie robi na nas Kazbek. Z tej strony mamy widok na całe zbocze i drogę wejścia na szczyt. Jesteśmy coraz wyżej i coraz lepiej widać nasz przyszły cel.
Póki co wchodzimy na punkt widokowy 4.079 m n.p.m. obok szczytu Mont Ostsveri. Droga wiedzie pomiędzy szczelinami. Pokonujemy lodowe mostki. Wyglądają stabilnie, ale wystarczy spojrzeć do środka, gdzie nie widać dna i adrenalina rośnie. Spędzamy trochę czasu na górze, bardzo dobrze wpłynie to na naszą aklimatyzację. Jest czas na przygotowanie obiadu.
Schodząc korzystamy z zapisanej na moim zegarku trasy. Sprawdza się idealnie. Na gołym lodowcu nie widać ścieżki i miejsca, w którym się schodzi na morenę. Znowu przydaje się technologia.
Szybko jesteśmy na dole. Jeszcze tylko powrót do bazy znaną już dobrze trasą. Wiedzie trawersem zbocza, z którego osypują się kamienie. Kilka razy trzeba przejść kamienisty wąwóz, potok. Niesamowite, że większość powierzchni, po której idziemy to lodowiec pokryty kamieniami, piaskami i innym lodowcowym szlamem.
Po zejściu z lodowca mam spadek formy. Na górze czułam się idealnie. Teraz czuje ból głowy i zmęczenie. Analizuje sytuacje i chyba za mało wypiłam płynów. Zaczynam nadrabiać, wypijam kolejne kubki herbaty. Jest lepiej. Wraca energia. W kolejnych dniach zauważam, że picie wody znacząco wpływa na siłę i możliwości.
24/08/2018
Jutro atakujemy szczyt. Sprawdziliśmy prognozy i zaczęliśmy planować. Przenosić się z biwakiem wyżej czy nie? O której wyjść?
Poszliśmy do ekipy Bezpieczny Kazbek. Polska inicjatywa pomocy medycznej i ratownictwa pod Kazbekiem. Poznaliśmy Marcina pomysłodawcę i głównego koordynatora akcji. Zaczęło się 3 lata temu, na górę przyjeżdżało coraz więcej Polaków i niestety kilkoro zaginęło, zginęło … Akcja ma za zadanie przede wszystkim prewencji, szkolenia, ale w grupie są ratownicy medyczni gotowi pomoc w każdej sytuacji.

Zapytaliśmy Marcina co nam radzi i doradził, żeby nie obciążać organizmu przenosinami bazy, odpocząć i w nocy ruszyć do ataku. Akcja będzie dłuższa, ale organizm w globalnym rozrachunku energetycznym wyjdzie na plus.
Dzisiaj dzień restowy. Czuje się super. Zrobiłam wszystko, żeby tu być i być gotowym. I jestem.
Ps. Okazało się, że płaci się za namioty, ekipa z Bethlemi Hut przeszła po bazie i zebrała po 10 lari. Spisują tez nr paszportów. Chyba ze względu na granice z Rosją, która biegnie grzbietem Kazbeku
25/08/2018
Atak szczytowy
23:00 pobudka. Niestety nie zmrużyłam oka. A właściwie to zamknęłam i próbowałam spać, ale się nie udało.
Pogoda idealna. Przejrzyste niebo, księżyc blisko pełni, tysiące gwiazd i lekki wiatr. Poniżej bazy wiszą chmury niczym kołdra. Odbijają światło księżyca. Niesamowicie.

Równo o północy wychodzimy. Już po 5 min zauważam, że czołówka słabo świeci. Akumulatorki nie sprawdziły się przy niskich temperaturach. Oczywiście mam zapasowe baterie. Ruszamy, nocą znajoma już ścieżka nie wygląda tak samo. Ale idzie się dobrze. Tempo około 150 m przewyższenia na godzinę. Do zrobienia 1400 m.
Dochodzimy do Białego Krzyża, potem Czarnego i kończy się znajomy szlak. Na szczęście ustawionych jest dużo kopczyków i bez trudu odnajdujemy ścieżkę. Wchodźmy na morenę lodowca. Kolejne 3 km kluczymy po piargach, osuwiskach, przekraczamy lodowcowe strumienie, pokonujemy szczeliny. Góra, dół. Po drodze przechodzimy lodowiec, lodowa powierzchnia pokryta jest kamieniami i piachem, dobrze zmrożona, ale łatwo się poślizgnąć.
Osiągamy wysokość 4.100 m n.p.m. To tutaj musimy znaleźć wejście na lodowiec. Niestety kończą się kopczyki. Błądzimy po morenie. Odnajdujemy śmieci pozostawione przez innych wspinaczy, czyli jesteśmy na dobrej drodze. Przed nami jeszcze szczelina lodowa, trzeba zeskoczyć na duży kamień, nocą wygląda to słabo. W końcu pojawia się ścieżka i wchodzimy na właściwą część lodowca. Ubieramy raki, uprzęże, szpej, wiążemy się liną. Odległości pomiędzy nami to 15 m, czeka nas samotne wspinanie. W oddali pojawiają się kolejne światełka, coraz więcej ludzi wychodzi na szczyt. Nie brakuje samotnych osób. Tylko z rakami wchodzą na lodowiec.
Koło 4:00 rano jest wciąż ciemno i zaszedł już księżyc. W świetle czołówek mijamy szczeliny, mostki. Jest tego trochę. Po około 500 m wchodźmy na środek lodowca, pokryty świeżym śniegiem. Nie widać żadnych szczelin. Być może ich nie ma, bo właśnie w miarę płaski środkowy lodowiec jest najbezpieczniejszy. W oddali widnieje przełęcz. Mozolnie podchodzimy. Po drodze mijamy rozbity namiot. Całkiem fajne miejsce na biwak.
Na przełęczy jesteśmy o 5:30. Zaczyna świtać. Można wyłączyć czołówki. Doganiają nas inne ekipy. Z przełęczy wiedzie wąski trawers, coraz bardziej stromy. Tworzy się kolejka wspinających. Słońce już wzeszło. Niestety idziemy w cieniu góry. Jednak jest wyjątkowo ciepło. Mijają kolejne godziny.
Po osiągnięciu wysokości około 4.600 m n.p.m. wszyscy wyraźnie zwalniają. Robi się korek. Kolejne osoby czekają na tych powyżej. Stoimy, ale bez tego korka i tak byśmy stali i odpoczywali.
Mozolnie do góry. Zaczynam liczyć kroki: 40 kroków i odpoczynek. Kolejne 200 m wyżej to tylko 10 kroków i odpoczynek, w tym 10 oddechów. Taktyka 1 krok, 2 oddechy też działa.
W końcu koło godziny 9:00 wchodzimy na przełęcz 4.900 m n.p.m. Zrzucamy plecaki, chwile odpoczywamy. Przed nami ostatnie 130 m stromym trawersem. Wychodzimy tylko z liną. Wszyscy zostawiają plecaki na przełęczy.

Kolejna godzina i zdobywamy szczyt!!!
Piękne widoki, piękna pogoda! Robimy zdjęcia – zrobiliśmy to!!!!
Schodzenie mimo stromizny to już bułka z masłem. Na przełęczy znowu robimy odpoczynek. Dłuższy, już na luzie. Za szybko wstaje i czuje jak robi mi się słabo. Uwaga, jestem wciąż na wysokości prawie 5 tys. m n.p.m.!!!
Zaczynamy schodzić, wszystkie grupy pobiegły wcześniej wiec jest pusto. Dzisiaj szczyt zdobyło około 50 osób, to raczej mało.
Słońce mocno świeci, śnieg na lodowcu robi się cukrowaty. Przy schodzeniu to nawet dobrze. Trawers do przełęczy mega się dłuży. W końcu dochodzimy, następnie w lewo i po lodowcu w dół. Tu znowu pojawiają się szczeliny. Na prawdę niepozornie. Nagle w śniegu widnieje otwór, ktoś wpadł nogą. Czasami widać głęboką szczelinę, która zwęża się i mostkiem przechodzimy na drugą stronę.
Jestem czujna i gotowa do asekuracji. Na szczęście dochodzimy do końca lodowca. Zdejmujemy sprzęt.

Pojawia się nowe zagrożenie. Z góry, wzdłuż której mamy iść spadają kamienie. Co chwila huk. Od małych kamyków po głazy wielkości lodówki. Nie mamy pewności czy nie dolecą do nas. Obserwujemy dokładnie ścianę i lot poszczególnych kamieni. Wygląda na to, że jak tylko dostaniemy się na ścieżkę będziemy bezpieczni. Szybko przechodzimy niebezpieczne 50 m i już na spokojnie idziemy ścieżką na morenie. Teraz w ciągu dnia widzimy jak bardzo jest to skomplikowane przejście. Szczeliny, osuwiska, strumienie lodowe.
Zmęczenie robi swoje. Jeszcze około 3 godzin zejścia. Coraz częściej zatrzymujemy się na odpoczynek. Mam już dość tych kamieni, piachu, lodu. Wydaje się, że idziemy po skałach a tak na prawdę to wciąż lodowiec. Robimy przystanek na jedzenie. Mam zimnego przygotowanego liofa, jakiś kuskus, ale po 3 łyżkach nie mam ochoty na jedzenie. Idąc do góry zjadłam tylko 3 żele. Słabo to wygląda.
W końcu wychodźmy z moreny na kamienistą ścieżkę. Niby lepiej, ale wciąż ciężko. Jeszcze godzina… Znajoma już ścieżka dzisiaj wydaje się okropna. Znowu piargi, trawersy z obsypującym się zboczem.
Czarny Krzyż, Biały Krzyż, baza. Uff. Jest prawie 16:00. 16! godzin akcji.
Zdejmuje buty i lodowatą wodą polewam stopy. Są mega obolałe. Jeszcze chwile układamy rzeczy, robimy herbatę i idziemy spać.
Co za ulga! Co za satysfakcja!!
26/08/2018
8:00 rano, 14 godzin snu.
Czuje się świetnie. Żadnych zakwasów, a stopy zdążyły odpocząć. Niestety nie jestem w stanie nic zjeść. Zmuszam się do kilku łyżek, ale zaraz pędzę do toalety.
Dzisiaj schodzimy do Kazbegi. Zdecydowaliśmy się, że zamówimy konie, które zabiorą plecaki z bazy Meteo do kościoła. Nie ma co się forsować, zejdziemy na lekko podziwiając widoki. Dzisiaj przepiękna pogoda i widoki.
Czas spakować bazę, spędziliśmy tu 5 nocy. Wychodzimy o 13:30. Na lodowcu znowu chmury, znowu jak w gęstej mgle. Znamy drogę, nie zgubimy się, ale raczej nie będzie to najbardziej optymalny wariant zejścia. Nagle pojawiają się konie i schodzą w dół. Trzymamy się ich do samego końca. Po półtorej godziny jesteśmy na biwaku Saberste. Odpoczynek, jem suchy chleb i piję wodę. Nadal brak apetytu.
Ostatni odcinek 5 km dłuży się. Ścieżka idzie mocno w dół. Znowu bolą stopy, odciski się powiększają. W końcu znajomy odcinek, trawers wzdłuż zielonej góry. Ostatnie zejście niczym stromy stok Kazbeku. Jesteśmy pod kościołem. Właśnie doszły konie z plecakami, a marszrutka zamówiona ma być za pół godziny.
Udało się! Wszystko się udało!

Epilog
Następnego dnia przepakowujemy plecaki i jedziemy do niedalekiej Juty na kilkudniowy trekking już bez lodowców po zielonych stokach Kaukazu. Ale o tym w innym razem.