agile24.pl

Standardy Kilimandżaro 2019

Pomysł narodził się jesienią 2018. Na wyprawy wyjeżdżam nie tylko z przyjaciółmi, ale i z mężem Kubą. Szybki przegląd netu, konsultacje z koleżanką, którą poznałam pod Kazbekiem, która była na Kilimandżaro i mamy namiar na lokalną agencję, bez pośredników. Na Kilimandżaro jest kilka dróg, które różnią się przed wszystkim czasem trwania. Najpopularniejszą jest Marangu Route potocznie nazywana Coca-colą. Niestety to tylko 5 dni na wejście i zejście. Coś już wiem na temat aklimatyzacji, a to jest przecież prawie 6 tys. m n.p.m., dlatego decydujemy się na Machame Route – 7 dniowy trekking.

9 luty 2019 

Wyjeżdżamy. Lecimy z Warszawy do Doha, potem Nairobi w Kenii i na końcu Kilimandżaro.

Zapowiada się długa podróż. 

10 luty 2019 

Nairobi – stawiam pierwsze kroki na „czarnym lądzie”. Mój pierwszy raz w Afryce. Gorąco. Następny lot już za 2 h. Próbujemy lokalnego piwa – Tusker ze słoniem na etykiecie. 

W czasie ostatniego lotu mijamy Kilimandżaro. Dosyć dużo chmur, ale wystaje ośnieżony wierzchołek. Robi wrażenie. Wkoło płasko aż tu nagle wyłania się góra prawie 6 tys. m n.p.m.

Lądujemy. W końcu u celu. Jest ponad 30 stopni C i wieje silny wiatr. Lokalne międzynarodowe lotnisko wydaje się bardzo przyjazne. Obsługa przemiła. Jumbo lub Mambo to Dzień dobry 🙂 

Załatwiamy wizę, 50 USD. Ciekawostka – Amerykanie płacą 100 USD. Jeszcze tylko odciski, wszystkich 10 palców. Odnajdujemy bagaże, zawinięte w folie docierają cało z wszystkimi drobiazgami. Na zewnętrzne czeka już na nas transport. Kolejna uśmiechnięta osoba. Kariba – to Witamy 🙂 Jedziemy do miasta Arusha, około 40 km. Tam mamy hotel i agencję. Pierwsze wrażenie Afryki – kolorowo ubrane Tanzanki, lekka dezorganizacja. Auta, motory, handel. Z radia leci wesoła afrykańska muzyka. Nad sawanną zachodzi słońce. Takie samo jak u nas. Piękny czerwony zachód. 

Jestem w Afryce! 

11 luty 2019 

Rano spotykamy się z naszym przewodnikiem. Jeden z nich to Arusha. Jedziemy do agencji, rozliczamy się i czekamy kolejne 1,5 h. Podobno jest problem z wymianą dolarów na szylingi tanzańskie. Agencja czekała na wpłatę i dopiero teraz może zrobić ostatnie zakupy. Czekamy w centrum miasta. Obserwujemy życie. W końcu wyjeżdżamy. Po drodze odwiedzamy targ, do auta ładowane są jeszcze worki z jedzeniem.

Koło 13:00 jesteśmy w Machame Gate. Przewodnik kieruje nas do strefy turysty, dostajemy lunch a ekipa pakuje wszystkie ładunki. Bardzo ładnie zorganizowany teren, ławki, stoły, toalety. Bardzo czysto. 

Okazuje się, że na naszą dwójkę przypada 12 osób… 9 tragarzy, kucharz i 2 przewodników

12 ludzi ma pracę dzięki nam. Ale 12 ludzi!!!??? Niestety jest to standard na Kilimandżaro. Tanzania bardzo broni swojego narodowego biznesu i wejście do parku narodowego możliwe jest tylko z przewodnikiem i jego zespołem. Słyszeliśmy, że była grupa z Polski, która odważyła się iść sama. Zostali okradzeni na szlaku ze wszystkiego przez lokalnych przewodników…

O 14:00 wychodzimy. Przy wejściu do parku tragarze mają ważone bagaże. Limit to 20 kg. Niedużo porównując do mojego plecaka na Kazbeku (24kg) i Szerpów w Himalajach – nawet 60 kg. 

Park ma określone zasady przebywania i poruszania się. Zanim wyruszyliśmy sprawdzane było również wyposażenie agencji: ilość jedzenia itd. Nie wolno np. wnosić plastikowych jednorazowych butelek, nawet tych nowych z wodą. 

Wychodzimy. Wtedy dowiadujemy się, że mamy aż dwóch przewodników. Idą cały czas jeden przed nami, drugi za nami. Jeden otwiera grupę, drugi zamyka. Kolejny standard na Kilimandżaro. Jak sobie rozmawiali i zaproponowaliśmy, żeby szli koło siebie to byli prawie obrażeni… 

Pole pole – czyli wolno, wolno. Mimo że idziemy wolno, co chwila słyszymy słynne powiedzenie. 

Pierwszy dzień wiedzie przez dżunglę. Las jest na prawdę zielony i mocno soczysty. Dużo ptaków, zdarzają się małpy, ale większych zwierząt nie widać. Żyją z dała od ludzi. 

Ścieżka lekko idzie do góry. Przechodzimy 13 km i 1200 m przewyższenia. Pod koniec zaczyna padać. Zaczyna się niewinnie, ale za chwile pada ciężki grad i mocny rzęsisty deszcz. Aż boli na gołych przedramionach. Kurtkę zostawiłam w głównym plecaku, który gdzieś ktoś niesie. Niestety coraz bardziej mokniemy. To na prawdę nie był wiosenny deszczyk tylko porządny równikowy deszcz. 

W końcu zatrzymujemy się pod jakimś drzewem – czekamy jeszcze 10 minut i przestaje padać. Niestety Jesteśmy mokrzy. Do bazy jeszcze pół godziny. Wysokość 2.800 m n.p.m. 

Dochodzimy o zmierzchu. Przemarznięci i już po ciemku wchodzimy do namiotu. Potrzebuje śpiwora, żeby się ogrzać. Czeka nas jeszcze kolacja. Dostajemy zaproszenie do drugiego namiotu, a tam stół, obrus, krzesła – pełny profesjonalizm, kolejny standard na Kilimandżaro 🙂 Na kolacje zupa, makaron z sosem i wołowiną, jakieś owoce i gorąca herbata. Smacznie 🙂 

Wskakujemy do śpiworów i od razu zasypiamy. 

12 luty 2019 

Pobudka o 6:45. Miska z wodą do mycia (standard, taka toaleta do końca trekkingu), pakowanie i śniadanie.

O 8:00 wychodzimy. Przed nami strome podejście jakieś 500 m, potem już łagodniej kolejne 300 m, łącznie około 5 h trekkingu. Droga wiedzie przez las, ale taki podobny do naszego poziomu kosodrzewiny. Dopiero w połowie drogi roślinność jest rzadsza i niższa i możemy podziwiać okolice. Pogoda słoneczna, idę w krótkim rękawku. Susze rzeczy po wczorajszym deszczu. Niestety cały obóz wychodzi o tej samej porze. Na szlaku pełno ludzi, oczywiście głównie tragarzy / jest ich kilka razy więcej niż turystów ;). Wszyscy wychodzą koło 8:00 i przez pierwsze 2 h idzie się w wężyku. 

Po jakimś czasie wychodzimy powyżej granicy lasu, kosodrzewiny. Roślinność zachwyca. Kolorowe kwiaty, niespotykane krzewy, egzotycznie.

W oddali widać dosyć wysoką górę – to Mount Meru, wysokość 4.567 m n.p.m. To czwarta najwyższa góra w Afryce, idealna na aklimatyzację przed Kilimandżaro. Szkoda, że nie wiedzieliśmy. Wszyscy cisną na najwyższy szczyt a wkoło jest jak zwykle dużo ciekawych celów.

Dochodzimy do bazy Shira Camp na wysokości 3.700 m n.p.m. Baza duża, około pięćdziesiąt namiotów. Podobnie jak poniżej stoją murowane toalety. Ale właśnie się dowiedzieliśmy, że można wynająć w ramach trekkingu przenośną toaletę. Stoją takie dwie koło nas. Wysoki wąski namiot a w środku taki sprzęt jak na żaglówkach. To już przesada. 

Popołudniu czeka na jeszcze małe wyjście aklimatyzacyjne. Idziemy do sąsiedniej bazy Shira Two. Po drodze rozmawiamy z Arushą – naszym przewodnikiem: o polityce, Kilimandżaro, rodzinie i religii. Arusha ma 35 lat doświadczenia: od tragarza, kucharza po przewodnika. Wszyscy go wokół znają. Ma sześć córek i jednego syna. Jest bardzo religijnym katolikiem, zauważa, że nie odmawiamy modlitwy przed posiłkiem. Tanzania w ponad 60% jest katolicka. Islam stanowi 30% społeczeństwa (szczególnie Zanzibar jest mocno muzułmański). Wszyscy pytają, czy wybieramy się na safari. Widocznie taki standard, po wejściu na górę: Safari. Mówimy, że wrócimy z dziećmi na Safari i Zanzibar 🙂 

Wszyscy są mega uśmiechnięci. Na szlaku porterzy mijają nas i zawsze się przywitają: Jambo – dzień dobry albo Mamba – cześć – a odpowiadamy Poa. Pytają, jak się mamy. Do tego mijamy się z turystami – jest ich dużo mniej oczywiście. Jest para z Polski, Niemiec, dużo Amerykanów, Duńczycy, Chińczycy i ekipa mówiąca po hiszpańsku. Zaczynamy poznawać już wszystkich i co chwila witamy się w innym języku. 

Uczymy się też suahili. 

Nzuri – dobrze 

Sana – bardzo 

Minzuri – pięknie 

Winzuri – super 

Twendy – idziemy 

Pole – wolno 

Asante sana – dziękuje bardzo 

Hakuna Matuta – nie ma problemu

Przed zachodem słońca rozpogadza się, widzimy okolice: najniższy z wierzchołków Kilimandżaro Shira: 3.940 m n.p.m. Z drugiej strony pojawia się szczyt Uhuru: 5.895 m n.p.m. Wygląda pięknie w kolorach zachodzącego słońca. Kilimandżaro to tak naprawdę nazwa całego masywu, który składa się z trzech wierzchołków: Uhuru Peak najwyższego, drugi to Mawenzi – 5.150 m n.p.m., a trzeci to właśnie Shira.

Mimo zmęczenia nie mogę usnąć. Kiedy w końcu usypiam budzę się co chwile. I tak do rana. To już konsekwencje wysokości. 

13 luty 2019

Rano pobudka przed 7:00, pakowanie, śniadanie i ruszamy o 8:00. I znowu mijają nas tragarze. Tłok. Na szlaku cały czas ruch. Dzisiaj idziemy lekko pod górę z 3.800 m n.p.m. na 4.600 m n.p.m., do Lawa Tower i schodzimy do Barranco Camp na 3.900 m n.p.m. Koło 11 km i 800 m przewyższenia. Na szczęście idziemy płaskowyżem i jest delikatnie pod górkę. Idziemy bardzo wolno, przystanki robimy tylko co godzinę, na toaletę, wodę czy przekąskę.  W końcu wchodzimy na Lawa Tower pod sam stok ostatniego pietra góry. Widać już śnieg i pozostałości lodowca. Nazwa adekwatna do skały jaka unosi się na przełęczy. I oczywiście co widzimy – na potrzeby lunchu wszystkie ekipy wniosły namioty, jedzenie, stoły, krzesła i te które maja, toalety… my decydujemy się na lunch na zewnątrz na krzesłach bez potrzeby rozkładania namiotu.

Cały dzień jest piękna słoneczna pogoda – wieczorem okaże się, że się nieźle spaliliśmy mimo kremu przeciwsłonecznego. Po lunchu ruszamy na dół. Widoki są cudowne. Ku mojemu zaskoczeniu nikt się nie zatrzymuje i nie podziwia. Wszyscy pędzą na dół. Wymuszam przerwy na oglądanie i robienie zdjęć. Mogłabym tu zostać. Droga na dół jest wymagająca. Ostro w dół, dużo kamieni. Po 2 h jesteśmy w bazie. Świetnie położona. Wokół pojedyncze egzotyczne rośliny …. cudownie!!! 

Jak tylko weszliśmy do namiotu przyszły chmury i nic nie widać. Totalne mleko. Mimo, że spodziewamy się równikowego deszczu na wieczór się przejaśnia i znów podziwiamy niebo pełne gwiazd. Kolejna noc na prawie 4 tys. m. n.p.m. Przyzwyczailiśmy się, że nie śpi się już ciągiem. 

14 luty 2019

Dzisiaj pobudka trochę później niż zwykle, bo tylko 3 h podejścia. Zanim wyjedziemy z namiotu świeci już słońce wiec bardzo przyjemnie. Piękne widoki na niziny i górę Meru. 

Oglądamy też naszą dzisiejszą trasę. Jest przed 8:00 a już widzimy kolejkę. Wychodzimy przed 9:00 i już po 15 minutach stoimy w korku. Dosłownie – 30 osób utkwiło na stromym stoku. Kiedy w końcu przychodzi nasza kolej okazuje się, że to całkiem wymagający kawałek – takie trójkowe trudności. Tragarze z ekwipunkiem na głowach mają nie lada zadanie. Przechodzimy, ale za chwile kolejny wymagający kawałek. W końcu dochodzimy do grzbietu i już bez korków idziemy dalej. 

Jest bardzo przyjemnie. Góra dół. Krajobrazy zmieniają się od lasu, pustyni, po wąwozy. Pogoda też, od pełnego słońca po gęstą mgłę. Piękny trekking. Zbliżamy się do ostatniego podejścia – stromo w górę. W oddali widzę ścieżkę – pytam Arushy gdzie prowadzi. To ścieżka po wodę, ponieważ to ostatnie miejsce, gdzie można jej nabrać. Z najwyższego obozu trzeba iść nawet 3 h po wodę. przy okazji – na nasz zespół potrzeba 40l na dobę.

Dochodzimy do Karanga Camp – 4.100 m. n.p.m. Jak zwykle wpisujemy się na listę w punkcie kontrolnym – trzeba podać swoje dane, narodowość, zawód, wiek i jak się podróżuje – 2 osoby 7 dni, nazwisko przewodnika. 

Po dotarciu zrobiła się gęsta mgła i nie widać naszego namiotu. Arusha daje nam 3 h odpoczynku i popołudniu znowu wychodzimy na aklimatyzacje. Podchodzimy kolejne 200 m.  Chmury się rozchodzą i pojawia się widok na górę. 

Kolejna noc wygląda tak samo: o 20:00 w śpiworach, drzemka na zmianę ze snem i tak do 7:30. Na szczęście ból głowy przechodzi po dawce leków przeciwbólowych. 

ps. Drogę ze zdjęcia Day4 robimy na dwa razy: z Barranco Camp do Karanga Camp i następnie dnia dopiero do Barafu Camp.

15 luty 2019 

Śniadanie jemy na zewnątrz z widokiem na szczyt i okolice. Jest pięknie.

Wychodzimy do góry ścieżką, którą wczoraj robiliśmy aklimatyzacje, tylko tym razem znowu z setką ludzi… Dzisiaj krótki dystans – podejście do ostatniego obozu Barafu Camp na 4.650 m n.p.m. Na początku idzie mi się dobrze, ale pod koniec zaczynają boleć mnie plecy. Kombinuje z plecakiem – zapinam na dole, na górze, poluzowuje ramiona… nie pomaga. Przypominam sobie sytuacje z Himalajów – zrezygnowałam z wejścia na Island Peak ponieważ miałam problem z kręgosłupem. Jak pomyśle, że scenariusz się powtórzy i znowu nie zdobędę szczytu… jest mi na prawdę przykro. 

Coś tam tłumacze Arushy i idziemy dalej. Z bólem docieram do obozu. Biorę ketonal, kładę się i ból powoli przechodzi…. 

Dzisiaj znowu czeka nas popołudniowe aklimatyzacyjne wyjście. początkowo nie mam ochoty, ale decyduje się jeszcze raz sprawdzić moje możliwości. Czuję ból, ale jest do zniesienia. Dochodzimy do ostatniego campu Barafu na 4.800 m n.p.m. – tylko dla turystów. Nie ma toalety wiec porterzy nie mogą tu spać. Niewiele namiotów. Podziwiamy widoki. Na prawo trzeci szczyt Kilimandżaro Manzewi. Strzelista 5 tysięczna góra. Zaczynamy schodzić i wtedy wraca ostry ból w kręgosłupie. Wiem, że nie wejdę na szczyt. Muszę zrezygnować. Tłumaczę wszytko przewodnikowi, ten jeszcze próbuje mnie przekonać, ale decyzja podjęta. Ledwo schodzę na dół. Od wysokości i łez (trudna decyzja i to druga tego typu w życiu) mam spuchniętą całą twarz.

Kuba przygotowuje się na wyjście. Kompletuje sprzęt i ubranie – wybiera najlepszy wariant z moich i jego rzeczy. Jest bardzo dobrze przygotowany. Idziemy spać. Budzi nas co jakiś czas mocny wiatr i deszcz. O 23:00 Kuba się budzi i jeszcze przed północą wychodzą z Arushą. 

Relacja Kuby z wejścia na szczyt:

Godz. 23:30, czwartek wieczór, wysokość 4600 m.n.p.m., obóz Barafu Camp tak zwany Alpine Desert, i tylko 5km do Uhuru Peak czyli do szczytu Kilimandzaro. Niebo gwieździste, widać krzyż południa a księżyc oświetla drogę… Zaczynamy żwawo trasę na szczyt, który ma nam zająć wg planu 7 godz.

Ja czuję przypływ energii, adrenalinę i podekscytowanie na zbliżająca się podróż. Natomiast na naszym przewodniku Arushy nie robi to żadnego wrażenia, bo był na tej górze chyba ze sto razy. Tym bardziej miałem nadzieję, że on będzie miał profesjonalny sprzęt, ale się zawiodłem. Jego latarka ręczna słabo świeciła więc korzystaliśmy z mojej czołówki. Kurtkę też miał marną i czapki zapomniał więc trochę się zdziwiłem, ale potem okazało się, że zamiast czapki założył komin z polaru i nawet udało się zapiąć jego kurtkę więc poszliśmy spokojnie pod górę. A on tylko śmiał się pod nosem i powtarzał: „Pole, pole” co znaczy dosłownie po polsku: „Powoli, powoli”

Wyszliśmy wcześnie więc byliśmy prawie sami na szlaku. Po drodze musieliśmy minąć „pociąg” złożony z hiszpańskich turystów, którzy szli wolnym tempem, ale motywowali ich przewodnicy śpiewając ciekawe afrykańskie piosenki. Nie było to łatwe przy tej wysokości, ale udało się i zostaliśmy już prawie sami z dwójką innych turystów z Danii i Niemiec. Pierwsze 1000m wzniesienia poszło „w miarę” szybko i łatwo, dzięki aklimatyzacji, którą zdobywaliśmy przez ostatnie dni. Był czas, żeby pogadać z Arusha na temat jego poglądów dotyczących Afryki, Europy, ludzi i świata. Natomiast prawdziwa walka ze samym sobą i z wysokością zaczęła się powyżej 5.500 m. n.p.m. Zostało stosunkowo nie dużo do szczytu, ale każdy krok był coraz trudniejszy. Brakowało tlenu i trzeba było zwolnić, częściej i głębiej oddychać, i dużo pić. To pomagało w krążeniu i dawało na chwilę kopniaka energetycznego. Aha zapomniał bym, że mówienie pod nosem: „Pole, pole” też bardzo pomagało.

W końcu udało się dojść do Stella Point położonego na wys. 5. 756 m. n.p.m. i to nie był jeszcze koniec, do szczytu brakowało nam już tylko ok. 100m przewyższenia. Była to jednak droga przez mękę. Niby nic trudnego zwykły spacer po czubku wulkanu w lekkim śniegu. Jednak co 5-10 kroków musiałem stawać, żeby złapać oddech i nabrać powietrza, pooddychać i napić się wody. Ta ostatnia krótka prosta okazała się najtrudniejsza, bo pamiętam ją jak przez mgłę. Magiczne zaklęcie „Pole, pole” i w końcu udało się dotrzeć do środka góry, czyli Uhuru Peak na wysokość 5.895 m. n.p.m. o godz. 5:48 co zajęło nam 5:48 godz. Zrobiliśmy szybką sesję zdjęciową, bo było strasznie zimno i do tego wiał mroźny wiatr. Nie było czasu ani siły, żeby świętować sukces, dlatego po 10 minutach sesji zdjęciowej zebraliśmy siły i poszliśmy z powrotem na dół. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki siły wróciły i skończyły się problemy z wysokością. Każdy metr w dół powodował, że ciało czuło się coraz lepiej. Po drodze już uśmiechem mijaliśmy tłumy ludzi, którzy dopiero wchodzili na pod górę. Im nie było do śmiechu ale ich przewodnicy dalej śpiewali donośnym głosem śpiewając Hakuna Matatal Kilimanjaro !!! Z boku wyglądała to śmiesznie, ale finalnie daje dodatkową motywację.

Podsumowując, Kilimandżaro to bardzo różnorodna góra, jest tam chyba każdy rodzaj flory od dżungli, przez kwiaty, kosodrzewinę po skały i lodowiec. Góra nie jest trudna technicznie sama w sobie, ale wysokość to wyzwanie i warto się dobrze zaaklimatyzować, żeby wejść w miarę spokojnie na szczyt. Na początku szokiem może być stosunek ilości tragarzy do ilości turystów, ale później można się do tego przyzwyczaić i korzystać z ich pomocy z uśmiechem na twarzy nie zapominając o magicznych słowach w języku suahili.

Asante, Karibu, Jumbo, Mambo, no i oczywiście Hakuna Mata Kilimanjaro!!!

Tak naprawdę to zdobyłem tą górę tylko dzięki Lidce, która znosiła moje humory na każdej wysokości, wspierała psychicznie i wtedy jak marzłem w swoim śpiworze o idiotycznej nazwie „McKinley” z butelką wrzątku między nogami. Bardzo mi cały czas pomagała i pożyczyła mi zegarek, który też ułatwił mi wejście na szczyt. Dziękuję i mam nadzieję, że jeszcze gdzieś pojedziemy razem.

……………………………………………..

W nocy pada śnieg. Wychodzę z namiotu po 7:00 i wszędzie śnieg. Do tego przejrzyste powietrze i piękny widok. Mimo wysokości dobrze spałam. Trochę boli głowa, ale już się przyzwyczaiłam. 

O 8:00 wraca Kuba. Rekordowy czas – 8h tam i z powrotem – 1.215 m przewyższenia. 

Arusha jest pod wrażeniem jego kondycji! Ponieważ na górze byli już przed 6:00 było jeszcze ciemno i nic nie było widać. Do tego padający śnieg ograniczał widoczność. Dopiero przy zejściu koło 7:00 na chwilę poprawiła się widoczność. 

Godzina przerwy i ruszamy na dół. Dzisiaj niestety głównie chmury. Ale od czasu do czasu podziwiamy widoki. Schodzimy inną drogą wiec znowu nowe krajobrazy. Dochodzimy do obozu na 3.800 m n.p.m. Przerwa na obiad, dostajemy ziemniaki zapiekane z jajkiem i świeże warzywa. Niestety, mimo że przepyszne jemy połowę porcji. Mamy wrażenie, że kucharz się obraża, że nie jemy wszystkiego. Pod koniec obiadu przychodzi zapomniany w ostatnich dniach równikowy deszcz i możemy zapomnieć o dalszej drodze. Zostajemy na noc. Ekipa w deszczu rozkłada namiot. Popołudniu słuchamy audiobooków. Totalny luz. Na 3.800 m n.p.m. czujemy się już jak na dole. Nie boli głowa a wyjście do toalety nie przypomina wysokogórskiej wyprawy.

17 luty 2019 

Wstajemy przed 6:00. Piękny widok o wschodzie słońca. Na górę, na niziny. Ostatnie śniadanie. Jak zwykle omlet, grzanki, owsianka, ale tym razem jeszcze arbuz. Nieśli go cały tydzień, żeby z pompą zakończyć posiłki. Na dół schodzimy w niecałe 4 h. Ponad 2.000 m. Arusha śmieje się, że tym razem to ja zafrunęłam z góry. Mieliśmy naprawdę dobre tempo. Na Mweka Gate kończymy naszą przygodę.

Epilog

Kolejny wyjazd i kolejna góra niezdobyta. Oczywiście, że było mi przykro, ale zrozumiałam wtedy, że dla mnie liczy się droga, którą przebywam. Kilimandżaro zaskoczyło mnie różnorodnością, egzotyczną górską przyrodą. To na prawdę wygląda inaczej niż w Tatrach, Alpach czy Himalajach. Mimo tej całej szopki z obsługą jest to ciekawe miejsce i szczerze polecam. Zdecydowanie trzeba się wybrać na dłuższy wariant, nawet 10 dniowy, aby obejść prawie całą górę w koło i na koniec zdobyć szczyt. Ale nawet bez zdobycia szczytu warto!

Ps. Słynny widok z plakatów jest tylko od strony północnej z Keni.

SZLAKIEM agile24.pl ROZWOJU